Maciek poczul dzis niespotykana wene wiec raz jeszcze oddaje mu dzis glos, okraszajac jego tworczosc moimi zdjeciami:
Dear Diary! :-) Dzisiaj zaczęliśmy dzień rano,bo mój budzik dzwonił już 5:40! Ale wstaliśmy rześcy niczym ptaszki (niektórzy niczym stare kwoki,budząc cały niemal kurnik:-)) i wyruszyliśmy!
Pierwsze wrażenie - to ciemność! Przypomniała mi się moja poprzednia wędrówka z Magdą trasą Primitivo. Tam takich pobudek było całe mnóstwo, tym razem jednak nie musieliśmy się tak męczyć ;-) Ciemności to nie wszystko, po wyjściu z miasteczka dołączyła też mgła! Zrobiło się cudownie tajemniczo. Sam na sam ze Stwórcą i Jego cudownym stworzeniem! O tej porze było to tym bardziej wyczuwalne,że ruch na drodze (pierwsze kilometry prowadziły asfaltem) był żaden.A dodać trzeba jeszcze prawdziwy zapach Północnej Galicji - czyli aromat wszechobecnego gumna z wielu hodowli bydła.
Dzisiaj trzymaliśmy się dzielnie we trójkę, rozmawiając o pajdzie chleba ze smalcem i ogórkiem czy szerokim wyborze wyrobów kuchni włoskiej. Michał kreślił obrazy bardzo kreatywnie. A wszystko po to,żebym nie musiał skupiać się na tysiącach małych kamyczków masujących mi stopy nieustannie i obniżających,jednak, komfort chodzenia.
Około 9 słońce zaczęło wychylać się zza szczytów, pokazując swoje pogodne oblicze, czyniac drogę już przyjemną jeszcze przyjemniejszą. Asfalt już wcześniej zmienił się w kamyczkowy masaż stóp, teraz podłoże stało się też bardziej gruntowe. Po jakimś czasie weszliśmy w strefę pagórków i trasa zaczęła się wić między polami. Mogliśmy obserwować już w pełni nasłonecznione kotliny po jednej naszej stronie, gdy tymczasem po drugiej zanurzaliśmy się w wilgotną mgłę.
Coraz wyżej wznoszące się słońce rozjaśniało również i nasze samopoczucia. Mimo więc bolących stóp, drętwiejącej łydki, chybotliwej kostki, dziurawych i nabierających wilgoci butów czy naciągniętych do granic mięśni szliśmy z uśmiechem na ustach i śpiewem w duszy.
Byłoby naprawdę pięknie do końca,gdybyśmy jednak - zaraz po zameldowaniu się w albergue, wypili po browarku.. Okazało się bowiem,że restauracja jest oddalona o jakiś kilometr od samej noclegowni i zanim się zorientowaliśmy Hospitalera wsadziła nas do samochodu (mieliśmy transport do albergue, a jak!) o suchym pysku... I Michał był bardzo zniesmaczony.
Ale zaledwie po dwóch godzinach wynagrodziliśmy mu tę zwłokę, gdyż,nie zrażeni pokonanymi już kilometrami, ruszyliśmy pod górę do wodopoju. I jeszcze daliśmy chłopakowi wygrać w "O mój z(B)oże".
Pierwsze wrażenie - to ciemność! Przypomniała mi się moja poprzednia wędrówka z Magdą trasą Primitivo. Tam takich pobudek było całe mnóstwo, tym razem jednak nie musieliśmy się tak męczyć ;-) Ciemności to nie wszystko, po wyjściu z miasteczka dołączyła też mgła! Zrobiło się cudownie tajemniczo. Sam na sam ze Stwórcą i Jego cudownym stworzeniem! O tej porze było to tym bardziej wyczuwalne,że ruch na drodze (pierwsze kilometry prowadziły asfaltem) był żaden.A dodać trzeba jeszcze prawdziwy zapach Północnej Galicji - czyli aromat wszechobecnego gumna z wielu hodowli bydła.
Dzisiaj trzymaliśmy się dzielnie we trójkę, rozmawiając o pajdzie chleba ze smalcem i ogórkiem czy szerokim wyborze wyrobów kuchni włoskiej. Michał kreślił obrazy bardzo kreatywnie. A wszystko po to,żebym nie musiał skupiać się na tysiącach małych kamyczków masujących mi stopy nieustannie i obniżających,jednak, komfort chodzenia.
Około 9 słońce zaczęło wychylać się zza szczytów, pokazując swoje pogodne oblicze, czyniac drogę już przyjemną jeszcze przyjemniejszą. Asfalt już wcześniej zmienił się w kamyczkowy masaż stóp, teraz podłoże stało się też bardziej gruntowe. Po jakimś czasie weszliśmy w strefę pagórków i trasa zaczęła się wić między polami. Mogliśmy obserwować już w pełni nasłonecznione kotliny po jednej naszej stronie, gdy tymczasem po drugiej zanurzaliśmy się w wilgotną mgłę.
Coraz wyżej wznoszące się słońce rozjaśniało również i nasze samopoczucia. Mimo więc bolących stóp, drętwiejącej łydki, chybotliwej kostki, dziurawych i nabierających wilgoci butów czy naciągniętych do granic mięśni szliśmy z uśmiechem na ustach i śpiewem w duszy.
Byłoby naprawdę pięknie do końca,gdybyśmy jednak - zaraz po zameldowaniu się w albergue, wypili po browarku.. Okazało się bowiem,że restauracja jest oddalona o jakiś kilometr od samej noclegowni i zanim się zorientowaliśmy Hospitalera wsadziła nas do samochodu (mieliśmy transport do albergue, a jak!) o suchym pysku... I Michał był bardzo zniesmaczony.
Ale zaledwie po dwóch godzinach wynagrodziliśmy mu tę zwłokę, gdyż,nie zrażeni pokonanymi już kilometrami, ruszyliśmy pod górę do wodopoju. I jeszcze daliśmy chłopakowi wygrać w "O mój z(B)oże".